Dziewczyna podczas niewinnej rozmowy na FB rzuciła: „Pojechałabym sobie gdzieś”. Nie miałem pomysłu gdzie, więc spojrzałem, gdzie w najbliższy weekend będzie najtaniej. Kristiansand. Zbyt wiele mi to nie mówiło, ale cóż – bilety zakupione w kilka minut. Przekonało nas to, że nic o tym mieście nie wiemy, Norwegia zimą i tak brzmi hardkorowo a do tego, któż zapuszcza się w te rejony w Sylwestra? Na pewno nikt, więc byłoby oryginalnie. Nie pamiętam w tym momencie dokładnych cen biletów, ale w jedną stronę wychodziło około 60 zł, z Gdańska.
Była mowa o biletach, to teraz chwilkę o noclegu. Obawialiśmy się jakichkolwiek spraw związanych z cyferkami w Norwegii. Początkowo mieliśmy urządzić sobie romantyczny wypad we dwoje, ale znaleźli się chętni do podróży z nami i była nas piątka. Wynajęliśmy 6-osobowy apartament w dzielnicy Lund. To około 3 km od centrum miasta. Naprawdę niezły standard. Nasz apartament mieścił się w bloku mieszkalnym, więc za sąsiadów mieliśmy tambylców. Okazało się, że w firmie wynajmującej apartamenty pracuje Polak, więc i tu kontakt był uproszczony. Za zarezerwowany na portalu booking.com apartament każda osoba z nas zapłaciła 352 zł (702 NOK). Za 4 noce. Łatwo obliczyć, że za osobę za noc wyniosło 88 PLN. Do tego, Polak pozwolił nam wybrać między sześcio- a ośmioosobowym lokalem. Bez namysłu wzięliśmy ten większy.
Apartament zawierał 4 dwuosobowe pokoje. W każdym pokoju stolik, 2 krzesła, podwójne łóżko, dość spora szafa. Ponadto w pełni wyposażona kuchnia: lodówka z zamrażarką, piekarnik, płytka elektryczna, ekspres do kawy, wszelkie talerze, sztućce itd. Bardzo ładna łazienka z prysznicem, pralką i suszarką. Naprawdę polecam Lund Apartments w Kristiansand.
Przejdźmy do wyprawy.
Dzień I – 30.12.
Wylot z Gdańska mieliśmy o godzinie 6:05. Spotkaliśmy się większością grupy (każdy z innego miejsca w Polsce) w moim rejonie, tj. w Gdyni, dzień wcześniej. Nie było sensu gdziekolwiek spać o godzinie 4:00 mieliśmy autobus z centrum miasta na lotnisko w Gdańsku. Dość wymęczeni tripem po gdyńskich knajpach i zakupach w strefie wolnocłowej wsiedliśmy do samolotu. Może ktoś z Was skrytykować polackie zachowanie – „hehe Polaczki w strefie wolnocłowej”. Możliwe, ale to była genialna rzecz – zakupić alkohol w Polsce – bez dyskusji! Wylądowaliśmy w Kristiansand, przywitała nas totalna ślizgawka – gdziekolwiek się nie stanęło doskwierał żal, że nie mamy łyżew. A do tego zaczęliśmy realizować nasz genialny pomysł – idziemy z lotniska piechotą do apartamentu. No, po nieprzespanej nocy – spacerek w ślizgawce przez 12 km? Czemu nie? Lwia część tego spaceru to okrążanie lotniska. Jest to bardzo trudny odcinek Ale orzeźwiające – serio! – powietrze norweskie pomaga. Ja podjąłem się prowadzenia całej wycieczki. Szliśmy sobie zgodnie z planem przez jakiś czas. Po drodze wstąpiliśmy na kawę na stację Stell. Za 3 kawy i ciastko – 100 złotych. Witaj Norwegio! Kawa espresso – taka na łyczka – żeby nie było wątpliwości. Idziemy dalej. Szliśmy przez okoliczne wioski, był na pewno mróz, a ludzie sobie siedzieli na porannej kawce na tarasie! No nieźle. Ponieważ nie mieliśmy mapy i spacerowaliśmy tam, gdzie pamiętałem z GoogleMaps i po rozpisaniu kilku wskazówek na kartce – zabłądziliśmy! Zamiast w prawo, skręciliśmy w lewo i klops. Do tego zaczął padać okropny, marznący deszcz. Po długich namysłach – zdecydowaliśmy – resztę trasy podjedziemy autobusem. Cena około 40 zł za pozostałe 7 km. Część z nas od razu posnęła w autobusie – jedna z osób nawet w trakcie ziewania. Pomagając przeznaczeniu – wyszliśmy z autobusu jeden przystanek za daleko, ale to nic dziwnego akurat. Dotarliśmy do naszego apartamentowca. Polak nam pokazał, co i jak, skasował od każdego 702 NOK i mogliśmy się organizować. Ponieważ była to godzina ok. 10:00, czy nawet 11:00, większość pojechała z Polakiem do sklepu, po jakieś zakupy. Reszta została i trochę zasypiała, trochę rozpakowywała. Shoppingowcy wrócili i po małej drzemce jakoś o 14:00 zaczęliśmy gotowanie obiadu i parapetówę. Niestety po takiej dawce w kość, impreza zakończyła się około 19:30, nikt nie był w stanie żyć – same zgony, zmęczenie jednak dało się we znaki. Jednak o 22:00 poza jedną osobą spotkaliśmy się w salonie, gdzie był telewizor. Telewizja w Norwegii to fajna sprawa – w TV leci dużo kinowych nowości, a zamiast lektora są norweskie napisy. I naprawdę – te napisy dużo dają jeśli chodzi o naukę języka. Niestety nie działał Internet bezprzewodowy. Ale od czego są damskie torebki? W jednej z nich znajdował się… kabel! Podłączyliśmy się do gniazdka i mieliśmy w latopie neta! Ten dzień należało zamknąć, bo wszyscy byliśmy naprawdę zmęczeni.
Dzień II – 31.12.
Należy wspomnieć iż w Kristiansand o 10:00 robiło się jasno, a o 13:00 ciemno. Ciężki to żywot. Po przebudzeniu, ogarnięciu się i zjedzeniu śniadania, wybraliśmy się w szeroko pojęte miasto. Najpierw spacer nad małą przystań przy jednym z mostów. Przystań to może zbyt wielkie słowo, więc pomińmy to. Co ciekawe, na tej rzece jest więcej miejsc, gdzie występowały wiry, niż tych bez nich. Z jedynego kutra, który stał przy nabrzeżu można było zauważyć, że tradycje rybołówstwa są wciąż kultywowane. Co ciekawsze dla mnie – Kristiansand to miasto partnerskie mojej Gdyni, więc tym bardziej ciekawiły mnie tego typu sprawy. Przy tejże rzece jest sklep, w którym zakupiłem jedno małe piwo w puszce 0,33 l. Cena: 20 złotych. Kupiłem je, gdyż mam taki swój rytuał, że w nowym miejscu kupuje i wypijam piwo pod sklepem, co też mi się udało. Browar Chrstiansand. Prawdopodobnie miejscowy – nie znam się za bardzo na piwach, ale chyba nasze lepsze. Następnie udaliśmy się w stronę Christiansholm Festning – XVII-wiecznej twierdzy, która zgodnie z opisem w podręczniku była zamknięta. Nie było nawet możliwości wejścia po uzgodnieniu, gdyż twierdza była w remoncie. Musieliśmy się w owym czasie zadowolić spacerem po porcie. Były to godziny wczesnopopołudniowe i widzieliśmy raptem kilka osób po drodze. Pochodziliśmy po porcie, towarzyszył nam widok pustej mariny jachtowej, wiatr od fiordu i chłód dochodzący ze strony Morza Północnego. Wychodząc z portu skorzystaliśmy z infrastruktury placu zabaw, żeby przypomnieć sobie młodość, w ten nostalgiczny dzień. Następnie podeszliśmy pod samą twierdzę – bardzo niepozorny obiekt. Kolejnym kierunkiem, było centrum miasta. Naszą uwagę przykuł bardzo ładny budynek – siedziba banku. Ogólnie miasto dość zadbane – bez szału, ale naprawdę przyjemnie się chodziło i spacerowało. Doszliśmy do Domkirke. Katedra, która wygląda jak baśniowy zamek, lub jak stwierdził jeden z nas – anglikański kościółek. Jedna z wyróżniających się budowli w Kristiansand – usytuowana przy czymś, co u nas w Polsce pełniłoby funkcję rynku. Tam jednak zero życia. Knajpki ciche lub puste. Strasznie smutno. A katedra, niestety – zamknięta. Stojąc przy niej momentalnie dzień zamienił się z nocą. Przecznicę dalej znajduje się główna ulica – tam z kolei zobaczyliśmy ludzi! Na końcu tej reprezentacyjnej, pięknie przystrojonej alei znajdowało się centrum handlowe. Jak pisali w przewodniku – to największa galeria w Skandynawii. Zwiedzenie jej zajęło nam 5minut. Rozglądaliśmy się usilnie za sklepem z alkoholem. Jak wiadomo w Norwegii alkohol można kupować jedynie w państwowych sklepach, w których to cena zawiera takie podatki, że można się zesrać. Niestety nie znaleźliśmy, ale już wiedzieliśmy, że w KRS są 3 takie sklepy. Spacerowaliśmy więc nadal. Wracamy do apartamentu. Tym razem trochę inną drogą, bardziej bocznymi uliczkami, tak, żeby poczuć klimat miejscowości. Co nas ciekawiło – ludzie nie używają firan i zasłon. Ciekawy zwyczaj – mnie nie urzekł. Spacerując widzieliśmy rodziny siedzące przed TV, dziadka, który obcinał sobie paznokcie itp. Przeszliśmy się jeszcze brzegiem rzeki i obserwowaliśmy Kristiansand nocą. Bardzo ładne i klimatyczne widoczki.
Zaczęliśmy party. Dziewczyny przyrządziły między innymi zapiekany ryż z sosem – z miejscowych składników. Męska część tripu już przygotowywała drinki. Wódka lub tequila z norweskim odpowiednikiem Fanty, czyli napojem Solo. 1,5 l takiego napoju na stacji benzynowej kosztowało 21 złotych. O północy oczywiście wyszliśmy na dwór, podobnie zrobili miejscowi, podobnie jak w Polsce puszczali fajerwerki i inną pirotechnikę. Złożyliśmy sobie życzenia chwile posiedzieliśmy na dworze i wróciliśmy do apartamentu.
Dzień III – 01.01.
Po odespaniu nocy i sniadaniu, zebraliśmy się na ponowny spacer do centrum. Deszcz jaki spadł był niesamowity. Tak jakby miękkie sople lodu uderzały Ci w twarz. Ból głowy podobny do tego, który występuje po zbyt szybkim zjedzeniu lodów lub czegoś zimnego. Naszym głównym celem były zakupy. Przeszliśmy się po przemysłowej dzielnicy, w której znajdował się stadion miejscowej drużyny piłkarskiej – Sor Arena. Niestety – Nowy Rok, dzień świąteczny – wszystko pozamykane! I tak chodziliśmy w poszukiwaniu sklepu. W międzyczasie, na następny dzień zaplanowaliśmy iż pójdziemy do parku rozrywki. Udało się zrobić zakupy w sieciówce w centrum. Z ciekawości miejscowego zwyczaju, zakupiliśmy rybę – Lutefisk. Podobno w okresie świątecznym wpiernicza się to dziadostwo. My podgrzaliśmy i być może zrobiliśmy coś źle. Ale konsystencja tego dania to nieporównywalne do niczego. Miękkie i rozpływające się, ale w takim negatywnym odbiorze. Wszystko wylądowało daleko od nas. Do tego kupiliśmy jak co dzień chipsy na zagrychę. Okazało się, że jedne z nich strasznie śmierdzą i są obrzydliwe. Z czego te chipsy? Ze skórek wołowych. Uszanowanko!
Dzień IV – 02.01.
Obudziliśmy się i było ciemno. Nie było mrozu, ale było przeraźliwie zimno. Ulewa. Nici ze spaceru do parku rozrywki. Poszliśmy za to do miasta. Jeszcze raz główny deptak. Szukaliśmy jakichś pamiątek. Niestety – nic z Wikingami! Absolutnie nic? Dlaczego? Czyżby Norwegowie wstydzili się tej historii? Nie wiem. Trolle, jakieś dziwne stwory – tego pełno. Podczas poszukiwań z jednej z dochodzących uliczek wyłonił się wielki prom. Okazało się, iż jest tam główny port, a zaraz obok dworzec kolejowy. Spory ruch w tym rejonie. Jesteśmy czwarty dzień, a poznajemy twarze miejscowych mieszkańców – to musi być małe miasto (60 000 mieszkańców). Przez przypadek jedna z nas znalazła Vinmonopolet. To upragniony państwowy sklep z alkoholem. Długo chodziliśmy po sklepie. Najtańszy alkohol był już wyprzedany (wino za 35 zł). Jedna z dziewczyn upatrzyła coś mojego. Wódką, którą sobie wymarzyłem podczas wyjazdu do Norwegii w 2007 roku – Vikingfjord. Wymarzona przez groźnie brzmiącą nazwę. Niestety cena – 250 zł za 1 l – odstraszyła mnie. Skończyło się na kupnie kilku win w cenie ok. 50 zł za 0,75 l. I winkiem właśnie uczciliśmy koniec tego wyjazdu.
Dzień V – 03.01. – wylot
Polak przyjechał rano i zgodził się na podwózkę na lotnisko. Co ciekawe, musieliśmy mu tłumaczyć dojazd. Lot mieliśmy o 8:20. Polak pożegnał nas, mówiąc, że nam zazdrości, że lecimy do Polski. Na lotnisku spory ruch. Dużo połączeń do Oslo i do Danii. Lot do Gdańska cieszył się również sporym zainteresowaniem. Wizyta w wolnocłówce, i co? Moja wódka za 45 złotych?! Wziąłem! 205 zł różnicy – podatki nie są cool. Ostatni posiłek i wylatujemy do Polski.
Podsumowując Jeżeli choć jednej osobie przyda się ta relacja to naprawdę super. Osobiście mi się podobało, ale zaznaczyć muszę, że mi wszędzie się podoba i całe szczęście była ze mną taka sama ekipa. To nas uratowało. Dzień trwający 3 godziny nie jest prosty. Pogoda była niesprzyjająca, ale z tym się liczyliśmy, w końcu to południowa Norwegia, a nie Tajlandia. W mieście jest naprawdę mało do zwiedzania, a w zasadzie nic. Na pewno ciekawiej jest tam latem. Jeśli mogę coś doradzić: w Norwegii cenowo jest w tej chwili bardzo podobnie jak u nas. Laptopy, ubrania, elektronika itd. – na prawde u nas nieraz jest drożej. Ale to, czego większość potrzebuje, czyli jedzenie i picie – masakra! Ale można tanio kupić, naprawdę! Nie tak tanio jak w Polsce, ale jak ktoś poszpera to znajdzie jakąś perełkę. Żałuję, że nie byliśmy w żadnej knajpce, ale jakoś nie było musu i potrzeby, zresztą mieliśmy utalentowaną kucharkę w ekipie i nic nam nie brakowało. Porada najważniejsza: dobrze zaplanuj ekipę do wyjazdu, bo w razie czego musicie się ze sobą dobrze bawić!
Była mowa o biletach, to teraz chwilkę o noclegu. Obawialiśmy się jakichkolwiek spraw związanych z cyferkami w Norwegii. Początkowo mieliśmy urządzić sobie romantyczny wypad we dwoje, ale znaleźli się chętni do podróży z nami i była nas piątka. Wynajęliśmy 6-osobowy apartament w dzielnicy Lund. To około 3 km od centrum miasta. Naprawdę niezły standard. Nasz apartament mieścił się w bloku mieszkalnym, więc za sąsiadów mieliśmy tambylców. Okazało się, że w firmie wynajmującej apartamenty pracuje Polak, więc i tu kontakt był uproszczony. Za zarezerwowany na portalu booking.com apartament każda osoba z nas zapłaciła 352 zł (702 NOK). Za 4 noce. Łatwo obliczyć, że za osobę za noc wyniosło 88 PLN. Do tego, Polak pozwolił nam wybrać między sześcio- a ośmioosobowym lokalem. Bez namysłu wzięliśmy ten większy.
Apartament zawierał 4 dwuosobowe pokoje. W każdym pokoju stolik, 2 krzesła, podwójne łóżko, dość spora szafa. Ponadto w pełni wyposażona kuchnia: lodówka z zamrażarką, piekarnik, płytka elektryczna, ekspres do kawy, wszelkie talerze, sztućce itd. Bardzo ładna łazienka z prysznicem, pralką i suszarką. Naprawdę polecam Lund Apartments w Kristiansand.
Przejdźmy do wyprawy.
Dzień I – 30.12.
Wylot z Gdańska mieliśmy o godzinie 6:05. Spotkaliśmy się większością grupy (każdy z innego miejsca w Polsce) w moim rejonie, tj. w Gdyni, dzień wcześniej. Nie było sensu gdziekolwiek spać o godzinie 4:00 mieliśmy autobus z centrum miasta na lotnisko w Gdańsku. Dość wymęczeni tripem po gdyńskich knajpach i zakupach w strefie wolnocłowej wsiedliśmy do samolotu. Może ktoś z Was skrytykować polackie zachowanie – „hehe Polaczki w strefie wolnocłowej”. Możliwe, ale to była genialna rzecz – zakupić alkohol w Polsce – bez dyskusji!
Wylądowaliśmy w Kristiansand, przywitała nas totalna ślizgawka – gdziekolwiek się nie stanęło doskwierał żal, że nie mamy łyżew. A do tego zaczęliśmy realizować nasz genialny pomysł – idziemy z lotniska piechotą do apartamentu. No, po nieprzespanej nocy – spacerek w ślizgawce przez 12 km? Czemu nie? Lwia część tego spaceru to okrążanie lotniska. Jest to bardzo trudny odcinek Ale orzeźwiające – serio! – powietrze norweskie pomaga. Ja podjąłem się prowadzenia całej wycieczki. Szliśmy sobie zgodnie z planem przez jakiś czas. Po drodze wstąpiliśmy na kawę na stację Stell. Za 3 kawy i ciastko – 100 złotych. Witaj Norwegio! Kawa espresso – taka na łyczka – żeby nie było wątpliwości. Idziemy dalej. Szliśmy przez okoliczne wioski, był na pewno mróz, a ludzie sobie siedzieli na porannej kawce na tarasie! No nieźle. Ponieważ nie mieliśmy mapy i spacerowaliśmy tam, gdzie pamiętałem z GoogleMaps i po rozpisaniu kilku wskazówek na kartce – zabłądziliśmy! Zamiast w prawo, skręciliśmy w lewo i klops. Do tego zaczął padać okropny, marznący deszcz. Po długich namysłach – zdecydowaliśmy – resztę trasy podjedziemy autobusem. Cena około 40 zł za pozostałe 7 km. Część z nas od razu posnęła w autobusie – jedna z osób nawet w trakcie ziewania. Pomagając przeznaczeniu – wyszliśmy z autobusu jeden przystanek za daleko, ale to nic dziwnego akurat. Dotarliśmy do naszego apartamentowca. Polak nam pokazał, co i jak, skasował od każdego 702 NOK i mogliśmy się organizować. Ponieważ była to godzina ok. 10:00, czy nawet 11:00, większość pojechała z Polakiem do sklepu, po jakieś zakupy. Reszta została i trochę zasypiała, trochę rozpakowywała. Shoppingowcy wrócili i po małej drzemce jakoś o 14:00 zaczęliśmy gotowanie obiadu i parapetówę. Niestety po takiej dawce w kość, impreza zakończyła się około 19:30, nikt nie był w stanie żyć – same zgony, zmęczenie jednak dało się we znaki. Jednak o 22:00 poza jedną osobą spotkaliśmy się w salonie, gdzie był telewizor. Telewizja w Norwegii to fajna sprawa – w TV leci dużo kinowych nowości, a zamiast lektora są norweskie napisy. I naprawdę – te napisy dużo dają jeśli chodzi o naukę języka. Niestety nie działał Internet bezprzewodowy. Ale od czego są damskie torebki? W jednej z nich znajdował się… kabel! Podłączyliśmy się do gniazdka i mieliśmy w latopie neta! Ten dzień należało zamknąć, bo wszyscy byliśmy naprawdę zmęczeni.
Dzień II – 31.12.
Należy wspomnieć iż w Kristiansand o 10:00 robiło się jasno, a o 13:00 ciemno. Ciężki to żywot. Po przebudzeniu, ogarnięciu się i zjedzeniu śniadania, wybraliśmy się w szeroko pojęte miasto. Najpierw spacer nad małą przystań przy jednym z mostów. Przystań to może zbyt wielkie słowo, więc pomińmy to. Co ciekawe, na tej rzece jest więcej miejsc, gdzie występowały wiry, niż tych bez nich. Z jedynego kutra, który stał przy nabrzeżu można było zauważyć, że tradycje rybołówstwa są wciąż kultywowane. Co ciekawsze dla mnie – Kristiansand to miasto partnerskie mojej Gdyni, więc tym bardziej ciekawiły mnie tego typu sprawy.
Przy tejże rzece jest sklep, w którym zakupiłem jedno małe piwo w puszce 0,33 l. Cena: 20 złotych. Kupiłem je, gdyż mam taki swój rytuał, że w nowym miejscu kupuje i wypijam piwo pod sklepem, co też mi się udało. Browar Chrstiansand. Prawdopodobnie miejscowy – nie znam się za bardzo na piwach, ale chyba nasze lepsze. Następnie udaliśmy się w stronę Christiansholm Festning – XVII-wiecznej twierdzy, która zgodnie z opisem w podręczniku była zamknięta. Nie było nawet możliwości wejścia po uzgodnieniu, gdyż twierdza była w remoncie. Musieliśmy się w owym czasie zadowolić spacerem po porcie. Były to godziny wczesnopopołudniowe i widzieliśmy raptem kilka osób po drodze. Pochodziliśmy po porcie, towarzyszył nam widok pustej mariny jachtowej, wiatr od fiordu i chłód dochodzący ze strony Morza Północnego. Wychodząc z portu skorzystaliśmy z infrastruktury placu zabaw, żeby przypomnieć sobie młodość, w ten nostalgiczny dzień. Następnie podeszliśmy pod samą twierdzę – bardzo niepozorny obiekt. Kolejnym kierunkiem, było centrum miasta.
Naszą uwagę przykuł bardzo ładny budynek – siedziba banku. Ogólnie miasto dość zadbane – bez szału, ale naprawdę przyjemnie się chodziło i spacerowało. Doszliśmy do Domkirke. Katedra, która wygląda jak baśniowy zamek, lub jak stwierdził jeden z nas – anglikański kościółek. Jedna z wyróżniających się budowli w Kristiansand – usytuowana przy czymś, co u nas w Polsce pełniłoby funkcję rynku. Tam jednak zero życia. Knajpki ciche lub puste. Strasznie smutno. A katedra, niestety – zamknięta. Stojąc przy niej momentalnie dzień zamienił się z nocą.
Przecznicę dalej znajduje się główna ulica – tam z kolei zobaczyliśmy ludzi! Na końcu tej reprezentacyjnej, pięknie przystrojonej alei znajdowało się centrum handlowe. Jak pisali w przewodniku – to największa galeria w Skandynawii. Zwiedzenie jej zajęło nam 5minut. Rozglądaliśmy się usilnie za sklepem z alkoholem. Jak wiadomo w Norwegii alkohol można kupować jedynie w państwowych sklepach, w których to cena zawiera takie podatki, że można się zesrać. Niestety nie znaleźliśmy, ale już wiedzieliśmy, że w KRS są 3 takie sklepy. Spacerowaliśmy więc nadal. Wracamy do apartamentu. Tym razem trochę inną drogą, bardziej bocznymi uliczkami, tak, żeby poczuć klimat miejscowości. Co nas ciekawiło – ludzie nie używają firan i zasłon. Ciekawy zwyczaj – mnie nie urzekł. Spacerując widzieliśmy rodziny siedzące przed TV, dziadka, który obcinał sobie paznokcie itp. Przeszliśmy się jeszcze brzegiem rzeki i obserwowaliśmy Kristiansand nocą. Bardzo ładne i klimatyczne widoczki.
Zaczęliśmy party. Dziewczyny przyrządziły między innymi zapiekany ryż z sosem – z miejscowych składników. Męska część tripu już przygotowywała drinki. Wódka lub tequila z norweskim odpowiednikiem Fanty, czyli napojem Solo. 1,5 l takiego napoju na stacji benzynowej kosztowało 21 złotych. O północy oczywiście wyszliśmy na dwór, podobnie zrobili miejscowi, podobnie jak w Polsce puszczali fajerwerki i inną pirotechnikę. Złożyliśmy sobie życzenia chwile posiedzieliśmy na dworze i wróciliśmy do apartamentu.
Dzień III – 01.01.
Po odespaniu nocy i sniadaniu, zebraliśmy się na ponowny spacer do centrum. Deszcz jaki spadł był niesamowity. Tak jakby miękkie sople lodu uderzały Ci w twarz. Ból głowy podobny do tego, który występuje po zbyt szybkim zjedzeniu lodów lub czegoś zimnego. Naszym głównym celem były zakupy. Przeszliśmy się po przemysłowej dzielnicy, w której znajdował się stadion miejscowej drużyny piłkarskiej – Sor Arena. Niestety – Nowy Rok, dzień świąteczny – wszystko pozamykane! I tak chodziliśmy w poszukiwaniu sklepu. W międzyczasie, na następny dzień zaplanowaliśmy iż pójdziemy do parku rozrywki. Udało się zrobić zakupy w sieciówce w centrum. Z ciekawości miejscowego zwyczaju, zakupiliśmy rybę – Lutefisk. Podobno w okresie świątecznym wpiernicza się to dziadostwo. My podgrzaliśmy i być może zrobiliśmy coś źle. Ale konsystencja tego dania to nieporównywalne do niczego. Miękkie i rozpływające się, ale w takim negatywnym odbiorze. Wszystko wylądowało daleko od nas. Do tego kupiliśmy jak co dzień chipsy na zagrychę. Okazało się, że jedne z nich strasznie śmierdzą i są obrzydliwe. Z czego te chipsy? Ze skórek wołowych. Uszanowanko!
Dzień IV – 02.01.
Obudziliśmy się i było ciemno. Nie było mrozu, ale było przeraźliwie zimno. Ulewa. Nici ze spaceru do parku rozrywki. Poszliśmy za to do miasta. Jeszcze raz główny deptak. Szukaliśmy jakichś pamiątek. Niestety – nic z Wikingami! Absolutnie nic? Dlaczego? Czyżby Norwegowie wstydzili się tej historii? Nie wiem. Trolle, jakieś dziwne stwory – tego pełno. Podczas poszukiwań z jednej z dochodzących uliczek wyłonił się wielki prom. Okazało się, iż jest tam główny port, a zaraz obok dworzec kolejowy. Spory ruch w tym rejonie. Jesteśmy czwarty dzień, a poznajemy twarze miejscowych mieszkańców – to musi być małe miasto (60 000 mieszkańców). Przez przypadek jedna z nas znalazła Vinmonopolet. To upragniony państwowy sklep z alkoholem. Długo chodziliśmy po sklepie. Najtańszy alkohol był już wyprzedany (wino za 35 zł). Jedna z dziewczyn upatrzyła coś mojego. Wódką, którą sobie wymarzyłem podczas wyjazdu do Norwegii w 2007 roku – Vikingfjord. Wymarzona przez groźnie brzmiącą nazwę. Niestety cena – 250 zł za 1 l – odstraszyła mnie. Skończyło się na kupnie kilku win w cenie ok. 50 zł za 0,75 l. I winkiem właśnie uczciliśmy koniec tego wyjazdu.
Dzień V – 03.01. – wylot
Polak przyjechał rano i zgodził się na podwózkę na lotnisko. Co ciekawe, musieliśmy mu tłumaczyć dojazd. Lot mieliśmy o 8:20. Polak pożegnał nas, mówiąc, że nam zazdrości, że lecimy do Polski. Na lotnisku spory ruch. Dużo połączeń do Oslo i do Danii. Lot do Gdańska cieszył się również sporym zainteresowaniem. Wizyta w wolnocłówce, i co? Moja wódka za 45 złotych?! Wziąłem! 205 zł różnicy – podatki nie są cool. Ostatni posiłek i wylatujemy do Polski.
Podsumowując
Jeżeli choć jednej osobie przyda się ta relacja to naprawdę super. Osobiście mi się podobało, ale zaznaczyć muszę, że mi wszędzie się podoba i całe szczęście była ze mną taka sama ekipa. To nas uratowało. Dzień trwający 3 godziny nie jest prosty. Pogoda była niesprzyjająca, ale z tym się liczyliśmy, w końcu to południowa Norwegia, a nie Tajlandia. W mieście jest naprawdę mało do zwiedzania, a w zasadzie nic. Na pewno ciekawiej jest tam latem. Jeśli mogę coś doradzić: w Norwegii cenowo jest w tej chwili bardzo podobnie jak u nas. Laptopy, ubrania, elektronika itd. – na prawde u nas nieraz jest drożej. Ale to, czego większość potrzebuje, czyli jedzenie i picie – masakra! Ale można tanio kupić, naprawdę! Nie tak tanio jak w Polsce, ale jak ktoś poszpera to znajdzie jakąś perełkę. Żałuję, że nie byliśmy w żadnej knajpce, ale jakoś nie było musu i potrzeby, zresztą mieliśmy utalentowaną kucharkę w ekipie i nic nam nie brakowało.
Porada najważniejsza: dobrze zaplanuj ekipę do wyjazdu, bo w razie czego musicie się ze sobą dobrze bawić!
Poniżej link do galerii zdjęć z tego wyjazdu
http://pl.fotoalbum.eu/Olav89/a803673